Taniec boli.

Jak wszystkim wiadomo, tancerz je, śpi i pracuje w korporacji, żeby wszystkie ciężko zarobione przy komputerku pieniądze wydać jednym luźnym gestem ręki na ulubione zajęcia, prywatne lekcje czy warsztaty tańca u ulubionych gwiazd, którymi zachwycał się do tej pory na youtubie. Oczywiście to niecała prawda, bo jak wiadomo każdemu, który choć na chwilę w świat taneczny wdepnął, tancerz po pierwsze śpi niewiele, a po drugie luźny gest dłoni szastający mamoną został mocno utrudniony odkąd pojawiły się na świecie karty kredytowe i przelewy. A niech dunder świśnie wszystkie te zakupy online! Domagam się mojego niepowetowanego prawa do szastania gotówką gdzie mi się podoba i jak mi się podoba.

Tancerz w dzisiejszych czasach nosi także maseczkę lub przyłbiczkę i dba o swoich współtowarzyszy covidowej niedoli, byśmy wszyscy nie poszli w kwarantannianą odstawkę. Bo wykluczenie z treningów boli. Może nie tak bardzo jak pot wchłaniany przez maskę podczas wysiłkowych izolacji u Mery czy harowanie czołowym płatem przyłbicznym o parkiet na jazzie u Pauliny, niemniej boli. I o tym bólu tancerza chciałem dziś napisać…

Ból jak ból. Wiadomo, że jest i że kryje się w mózgu. Jakieś meandry naszego pofałdowania kory czy też innej przysadki są odpowiedzialne za odczuwanie tej dotkliwej przypadłości naszego człowieczeństwa. Ale czy świadomość, która część naszego ciała właściwie odpowiedzialna jest za odczuwanie, w jakikolwiek sposób zmniejsza fakt cierpienia. A wrażenie takie odnoszę, że tancerze, to w dużej mierze masochiści. I zdaje się, że jest na to dość spora kupa dowodów. Czy niezbitych? Może i każdy jeden, po drugim można szlachetnie rozłożyć na łopatki, ale coś czuję, że na łopatkach to leżą tancerze pasjami i odklepują w parkietową „matę” tak często jak się tylko da, nie odczuwając z tego powodu najmniejszej nawet ujmy. Bo nie ma z czego.

No i co z tym bólem. Przychodzi taki nowicjusz na zajęcia i myśli sobie, że oto stoję przed bramą swojego powodzenia u płci przeciwnej, a już na pewno wiedzie mnie z tego punktu, w którym się znalazłem, autostrada wprost do samoakceptacji i szczupłej sylwetki. A tu mi instruktor pierwsze kroki zapodaje i mózg mnie boli od rozróżnienia, z którym spotykam się na wstępie. Bo kto powiedział, że dla każdego lewa znaczy to samo, a na pewno coś innego niż prawa. I tutaj się okazuje, że mogę sobie głęboko w poważanie wsadzić całą swoją długo kształtowaną definicję tańca, w której chodzi o wyrażanie siebie, a już na pewno na wyrażenie swojej nietuzinkowości, czy wręcz nawet mówiąc wprost, wyjątkowości. Krzyczy na mnie to babsko w legginsach, że lewa to lewa, a prawa to prawa i tyle było z polemiki w krzaki jego mać!

A to dopiero początek. Myśli taki człowieczek na początku swojej tanecznej drogi, że z czasem będzie łatwiej. Nauczę się już tej nikomu niepotrzebnej nomenklatury, co do której można by się przecież co najmniej sprzeczać. Wykuję na pamięć, po której stronie znajduje się moja lewa noga i będę miał spokój. A oni mi ruch dodają do tego i każą na tę nogę raz po raz przenosić ciężar cała.

Hola hola! Nie tak się przecież umawialiśmy. Uzgodnione zostało już dawno przed przyjściem na pierwsze zajęcia, że masa mojego ciała zasłużyła na szczytne miano ciężaru. Ciężar, jak sama nazwa wskazuje, wymaga pozostawienia w spokoju. Każdy przecież przynajmniej raz w życiu słyszał o ciężarze spoczynkowym. Ten rodzaj ciężaru cechuje moje ciało. Ale jestem dzielny człek, i zdecydowałem się podjąć pierwsze kroki w szkole tańca żeby…. No właśnie w tym momencie instruktor odkręca kurek z muzyczką i podaje tempo.

Say what? Beat per minute tej piosenki to rytm mojego serca w palpitacji którą zdaje się właśnie zacząłem odczuwać. Cierpię. Boleśnie doświadczam swojej wizyty w tym miejscu. Spoglądam ukradkiem na zegarek i okazuje się że mam za sobą już… całe 10 minut. Ledwie ustaliłem, która to lewa, zdefiniowałem empirycznie ciężar mojego ciała, zacząłem podnosić tylne łapki w tempie wiewiórki walczącej o życie na rozżarzonej płycie kuchennej (nie pytajcie skąd pochodzą moje porównania, czasem lepiej zostawić świat bez zrozumienia i analizy. Każdy głupiec wie o czym mówię, a inteligent po prostu się ze mną zgodzi).

Nagle zza mojego ucha, lewego, wiem już na pewno, wychynęła jej miła twarz i cichutko szepcze mi do uszka, tak, żebym tylko ja to słyszał jednosylabowy rzeczownik. „Rytm”. No ja Cię przepraszam. Lokalizuję w koncie sali mój plecaczek. Już mam zaprzestać tego wigibasu ciągłego, nieudacznego, targającego moim ciałem i zrezygnować i nagle przychodzi ona. To trochę jak oaza dla zbłąkanego wędrowca po pustyni. Ale jest. Czuję ją wyraźnie. Wiem co to takiego. Dotknąłem misterium przeżycia spotkania z nią. Czarodziejka. PRZYJEMNOŚĆ Z TAŃCA. Niezmącenie trwam w uniesieniu delektując się raz po raz przeżyciem nietuzinkowym. Zaczynam ponownie odczuwać sens życia. Wiem, że będzie to zdarzenie miało ogromny wpływ na moją codzienność, a tutaj muzyczka stop i następuje kolejna część lekcji. Dobieramy się w pary.

Stoję jak ten kołek naprzeciwko cudownej, zjawiskowej, naturalnie pięknej, zgrabnej towarzyszki mojego pierwszego tańca. Nieśmiało uśmiecham się, rozpoczynam gadkę od przedstawienia się i zapytania jak ma na imię, bo to pierwsze co przyszło mi na myśl po trudnych perypetiach jakich do tej pory doświadczyłem. Traumę kamufluję nieznacznym uśmiechem. Spotykam się z aprobatą swojego naturalnego zachowania. Ledwie zdążyłem się zadomowić w cieple jej dłoni i roztaczającym się miłym wokół niej zapachu, aż tu nagle rozlega się po sali krzyk. Ryk właściwie. Gardłowy, przeciągły, zachrypnięty, wyrywający mnie z miłego letargu i sprowadzający na ziemię wszystkie moje wzniosłe myśli o cudowności mojego położenia. Rrrrrrrotacja. Przechodzimy do kolejnej partnerki. Ukradkiem zerkam przez ramię mojej cudownej towarzyszki z ciekawością w oczach, z kim spotkam się podczas kolejnego podejścia. Szkoda gadać. Instruktorka wyłuszcza, że teraz będziemy ćwiczyć to o czym mówiła przez ostatnie minuty i puszcza muzykę.

Ale przecież nie słuchałem. Byłem tak zaabsorbowany doświadczaniem cudowności poprzedniego spotkania, że nie usłyszałem słowa z tego, co widać adresowane było w moim kierunku. Mina mi rzednie i znów ten ból. Tym razem niepewności i niewiedzy jak się odnaleźć w sytuacji, na którą przecież nie byłem przygotowany. I nie mogę poprosić o powtórzenie. Zaczynam. Improwizuję.

Mało powiedzieć, że solówka, jaką odwalam po alkoholu, nawet w procencie nie odzwierciedla tego co się wydarza. Zatracam się w ferworze zdarzeń. Moje ciało wije się w konwulsjach powodowanych nagraniem jakiegoś latynoskiego lowelasa. I ta dłoń. Czekaj, czekaj… skąd? Jaka dłoń. Skąd dłoń na moim ramieniu? Instruktorka. Spokojnym tonem wyjaśnia, bym zaczął krok podstawowy od lewej nogi.

 Czar prysł. Uśmiech tym razem nie na moich ustach, a na ustach mojej nowej towarzyszki. I nie ten uprzejmy, którym obdarowałem poprzedniczkę, a jakiś taki lekko wykrzywiony i zaprawiony litością z pobłażaniem.

Ależ mi w pięty poszło. Zimny pot na czoło. Stres niewyobrażalny. Trud konfrontacji rzeczywistości z moim wyobrażeniem. Ból. Przenikliwy, lekki w odczuciu, acz głęboki i taki, wobec którego niepodobna przejść obojętnie. W uszach jakiś refren piosenki się pojawił. Znanej. Polskiej. Wyraźne uuuuu odbija się między moimi uszami. A potem dochodzi do mnie tekst tego co owe uuuuu poprzedza. „i co ja robię tu? Uuuuuu. Co ty tutaj robisz?” wtóruje chórek dziewcząt o miłym głosie. Na szczęście tylko w mojej głowie, a nie w rzeczywistości…

Złość i zacietrzewienie. Nie rezygnuję. Teraz, to ja się już muszę nauczyć tańczyć. Ambicja to moje drugie imię. Podejście do kolejnej partnerki….

Chyba nie muszę tłumaczyć, że ból naszego bohatera dotyka każdego tancerza. Sytuacje przytoczone oczywiście fikcyjne, niemniej wydają się niezwykle zrozumiałe dla każdego, kto choć raz próbował się uczyć tańca. Każdy kto tańczy przeszedł przez podobne, mniej lub bardziej dotkliwe doświadczenia. Mało tego. Każdy kto tańczy zrozumiał, po co to ciągłe zetknięcie z porażką i po tę porażkę właśnie przychodzi się do szkoły tańca. Oczywiście nie tylko. Niemniej ta przegrana, której tak często się dotyka- uczy. Zmaganie z nią pozwala wyciągać wnioski ku lepszemu sobie i ku rozwojowi, który taniec niewątpliwie daje. O przyjemności nie piszę dziś, bo dziś o bólu i o tym po co właściwie on jest.

No to wyobraźmy sobie sytuację w której w Twoim życiu pojawia się kryzys. A kryzys pojawi się na pewno. Oczywiście większość z nas od kryzysu stroni i chce, żeby kryzysowych sytuacji w jego życiu było jak najmniej. Jakaś w nas widocznie jest skłonność do tego, żeby swoje życie stabilizować. Już Ci się wydaje, że masz wszystko poukładane, aż tu nagle nadchodzi i z całym impetem uderza w misternie poukładaną konstrukcję życia. Pytanie, które się wtedy pojawia, to jak się wtedy zachowujesz.

Dla kogoś, kto nie chwieje sobą u podstaw regularnie i nie naraża się wciąż na krytykę, kryzys wytrąca z równowagi. Czy tancerza mniej. Zupełnie nie mniej i nie słabiej. Ale tancerz to taka bestia, że z kryzysem i niepowodzeniem już się zdążył zaprzyjaźnić. Oswoił sobie tą niefortunność na tyle, że doskonale wie jak się wobec niej zachować i jakiego rodzaju reakcje w nim powoduje. Będzie wiedział jakiego rodzaju procesy w nim nastąpią i skróci czas trwania tych niepożądanych, by od razu przejść do działania mającego na celu poprawę sytuacji. Bo umówmy się… Jaką wagę w Twoim życiu ma odczuwana przez chwilę przykrość z nieumiejętności rozpoznania która noga jest lewa? Można się na ten temat rozpisać, ale powiedzmy krótko, że możemy sobie pozwolić na komfort mylenia terminologii odnoszącej się do właściwych kończyn dolnych. Radzenie sobie z kryzysem, to jednak już coś namacalnego, z czym albo umiesz sobie radzić, albo spadasz na dno i toniesz w odmęcie nieumiejętności przystosowania się do nowych okoliczności. Adaptacja oczywiście nastąpi, ale pytanie o czas tego wdrożenia. Ile życia stracisz na zdaniu sobie sprawy, że rzeczywistość po kryzysie jest już tą nową, pełnowartościową okolicznością, w której od tej pory przyjdzie się poruszać. I wtedy przychodzi czas na kolejną lekcję tańca…

Dzięki za lekturę. Zostaw lajka pod postem na fejsie lub subskrybuj jeśli podobała Ci się ta treść. Jeśli mniej, to także wyraź swoją opinię. Mam nadzieję, że nie zniechęciłeś się po pierwszej lekcji swojego tańca. Tańczysz czy chcesz czy nie chcesz. Tego nie zatrzymasz. Mam trudność w oddzielaniu tańca od życia i ma tak większość, która z tańcem ma do czynienia. W zasadzie nie ma różnicy. Z tym że tańce dzieją się po kilka razy. Za każdym razem inne i czegoś innego uczą. To tak jakby przeżywać swoje życie szybciej, gęściej i wielokrotnie.

autor